5 Kwietnia Londyn 2015
Beniamin zostawił rower u mnie w domu i wyjechaliśmy z Leicester o szóstej rano po mojej nieprzespanej straży nocnej. Tak wiec dwie i pół godziny memlania kanapek zabrało nas do Londynu gdzie wysiedliśmy na syfiastej stacji autobusowej zwanej Victoria. Niedzielone toalety zrobiły ze mnie pośmiewisko, ale mniejsza z tym. Naszą wycieczkę zaczęliśmy od drogi wymierzonej do Natural History Museum. Przedzieraliśmy się przez gąszcz wszystkiego, co uważaliśmy za atrakcje. Były jednak rzeczy, które bardziej nas dziwiły niż tłumna ilość kościołów, były to bardzo drogie samochody. Normalnie za każdym rogiem stało kilka pojazdów Porsche, Aston Martin, Bentley albo Ferrari. Dzielnica nadzianego towarzystwa. W którymś momencie przestaliśmy liczyć i poszliśmy dalej.
Pod flagami państwowymi ambasad doszliśmy do klasztoru gdzie usłyszeliśmy księdza, co to po łacinie odprawiał msze. Podobno nie wolno robić zdjęć w kościele, ale niestety w samym wyjściu ugiąłem się pod presją wspaniałych fresków i dekoracji. Dochodząc do muzeum okazało się, że stanęliśmy w długiej kolejce do bocznego wejścia. Na wstępie ochrona sprawdziła zawartość naszych plecaków w poszukiwaniu narzędzi ostrych i ewentualnych lądunków wybuchowych. Stwierdzono, że moje chrupki i gliniaste kanapki Benka nie pasują do przepisu. Zwiedzanie muzeum zapowiedziało się niesamowicie. Przejechaliśmy ruchomymi schodami przez czerwoną kule jądra ziemi i wylądowaliśmy wśród wszelkiego rodzaju kamieni i innego prochu. Szybko jednak doszliśmy do wniosku, że nie znamy się na takich skorupach. Tak wiec po kilku fotkach z czajnikiem i kępą złomu poszliśmy szukać dalszych wrażeń. Obeszliśmy magazyn staroci na około i zobaczyliśmy, że istnieje dalsza część muzeum. Bardziej okazała i kusząca. To, co zobaczyliśmy później trochę nami wstrząsnęło. Wijąca się jak kilometrowy wąż kolejka do wejścia głównego. Wszyscy stali. I my też. Tylko do końca nie wiedzieliśmy, po co skoro, gdy już się tam dostaliśmy powiedzieli, że zanim pozwolą nam zobaczyć dinozaury musimy czekać w godzinnej kolejce. O wżesz w pysk. Zrezygnowawszy z dalszego bezsensu porobiliśmy kilka zdjęć z przypadkowymi włóczęgami w tle i wyszliśmy z budowli. Tam prawie się biglem z poręczy w przepaść jak Beniamin oślepił mnie fleszem.
Kolejnym celem okazał się Hyde Park oddalony o spory kawałek. Akurat wtedy angielska pogoda zaczęła kropić jak głupia. Mimo tego dotarliśmy do parku, w którym znaleźliśmy świetny background na zdjęcia. Albert Memorial Monument. Różne wielbłądy, bizony, i na każdym kroku napotykane kamienne postacie z gołymi piersiami nadawały prawdziwie egzotyczną atmosferę naszej eksploracji. Dlatego nie mogłem się powstrzymać i niczym Ezio Auditore wspiąłem się na pomnik by uwiecznić mój palec w nosie dziadka z Arabii Saudyjskiej – dzięki uprzejmości towarzysza Benka, który pomógł.
Kolejny kamień milowy naszej wycieczki Anglicy umiejscowili po drugiej stronie drogi. Royal Albert Hall, na cześć śmierci kochanka królowej. Aby się tam dostać musieliśmy obejść go od tyłu. Tam powitały nas skromnie ubrane kamienne postacie, ponad którymi stał sam książę Albert. Byliśmy bardziej zainteresowani zdjęciami przy lampach spacernika. W końcu z chęcią zwiedzenia teatru weszliśmy do środka. Powiedziano nam, że, aby zobaczyć to miejsce od wewnątrz musimy zapłacić za przewodnika. Tak, to prawda. Nieopodal taki jeden zanudzał na śmierć grupę turystów, przy czym oni ziewali w niewiadomym kierunku. Przy odbyciu nieudanej próby przedarcia się na scenę od wejścia dla aktorów, szybko straciliśmy wenę i wróciliśmy na ulice.
Tam dróżkami Kesington Park minęliśmy policjantkę na czarnym koniu, po czym podeszliśmy do łuku tryumfalnego Wellingtona. Obok niego na koniu stał sam dowódca dawnej Brytyjskiej armii w towarzyskie swych kompanów. Płuca Londynu oddychające dawna dumą, obesrane od góry do dołu przez gołębie. Przechodząc pod łukiem mijaliśmy pozostałości po kawalerii Kirasjerów. Następnie napotkaliśmy pomnik na pamięć poległych pilotów lotnictwa bombowego królewskich sił powietrznych, którzy zginęli w drugiej wojnie światowej za kraj. Wpadliśmy na plan by wejść na pomnik i pośród żołnierzy zrobić zdjęcie. Niestety jakieś małżeństwo siedzące z tyłu chyba od zawsze, stanowczo zabroniło. Nie dali się przekonać Benkowi, który uświadamiał, że to jednak świetny pomysł.
Kolejna atrakcja to Pałac Buckingham jej królewskiej mości Eli. Próbowaliśmy pukać do bram, ale na kołatanie odpowiedziała tylko gwardia. Szybkim krokiem zdecydowaliśmy się na fotografie z kaczkami w fontannie. Podeszliśmy do przejścia dla pieszych gdzie stał z nami normalny tłum turystów z każdego narodu, plemienia i języka. Wszyscy chyba przejęli mentalność licznych pomników, bo choć droga była wolna bractwo stało bez ruchu. Jak mądrzy Polacy z okolic Wąchocka niczym niezdziwieni wleźliśmy na ulice a za nami ocknięta reszta świata.
Robienie na wyjeździe to robienie zdjęć. Beniamin chciał wiec bym mu zrobił specyficzne uwiecznienie jak podtrzymuje pałac królowej. Przy żywej dyskusji jak zrobić zdjęcie wciąż padały wszelkie odmiany tego słowa; to be. W końcu zmęczony słuchaniem przechodzień naszego pochodzenia zakończył wymianę gramatyki ostatnim czasem; nie rob mu! I tak powstało zdjęcie.
Niedługo potem uderzyliśmy do muzeum starości. Albo bardziej staroci z ostatniej wojny. Odstraszeni ceną za wejście uciekliśmy w stronę parlamentu. Mijając drogie kamienice nareszcie ujrzałem wierze Big Ben na horyzoncie, czego w życiu nie mógł się dopatrzyć jego imiennik. W drodze minęliśmy kilka czerwonych autobusów, rowerzystów i pojazd Kaczora Donalda. Zaraz, ale co w Londynie robił Kaczor Donald? Ach nieważne, po kilku fotkach z zegarem Londynu w tle zorientowałem się, że na zdjęciach nie jestem sam. Ciągle ktoś właził mi w repertuar, jak nie stary dziadek z wichurą na głowie to jakiś pogięty dres. Razem z Beniaminem po chwili podeszliśmy do klasztoru opactwa Westminster gdzie powiało komuną. Nie udało się nam wejść dzięki niepowtarzalnie długim kolejkom. I właśnie wtedy zorientowaliśmy się, że bateria w aparacie prawie się wyczerpała. Polegając na selfikach robionych telefonem odbyliśmy drogę do London Eye. Tam na tle Parlamentu znów jakieś towarzystwo pakowało mi się w background. Beniamin nie mógł wiele zrobić po za tym by powiedzieć; „Ale se stanęli”. A potem okazało się, że to Polacy. Minęliśmy hotel Marriott i nieopodal oka usłyszeliśmy śpiew miejscowej gitarzystki, zobaczyliśmy wielkie mydlane bańki robione przez afrykańskiego hipisa i wygibasy klauna, w które został wciągnięty Beniamin.
Po spektaklu z jego udziałem udaliśmy się do hotelu w nadziei, że nas wpuszczą. Ale musiało tak być, że odczuliśmy głód. Nie było opcji na regionalny posiłek, bo kto by chciał kosztować znane wszystkim frytki z rybą. Tak wiec po kilku milach odbiliśmy w czterdziesto-minutową podróż do Pizza Hut. Przeszkodą było znalezienie tego miejsca. W końcu zapytaliśmy o drogę dwóch pracowników KFC, którzy korzystali z przerwy na fajkę. Wiedzieni uzyskaną wiedzą dostaliśmy się na piętro budynku przez tortury schodów niekończących się. Okazało się, że Pizza Hut to jakaś ściema nawigacji Google. Pozostało nam KFC. Po posiłku Beniek zabrał pozostałości kurczaka i po kolejnych straconych kaloriach wyszliśmy licznymi stopniami z gastronomicznej dziupli szybkiej obsługi. Ostatni odcinek morderczego marszu przebyliśmy z moim bólem głowy.
Normalnie myślałem, że nigdy tam nie dojdziemy. Thistle City Barbican Hotel z zewnątrz wyglądał jak poziomowy parking. Wewnątrz było jednak cudownie, przyjaźni ludzie ocucili nas gorącym przywitaniem i zapewnieniem, że wszystko jest jak należy. Nasz pokój był na ostatnim piętrze w osobnym budynku hotelu. Do tego elementu były dwa wejścia. Okazało się, że, gdy stanęliśmy przy jednych automatycznych drzwiach nic się nie stało. Dopiero przy drugich doszliśmy do tego, że trzeba przyłożyć klucz do czujnika. Tak blisko nich stanęliśmy, że prawie nas zabiły, gdy się otworzyły. Na szczęście była winda. Dostaliśmy się do środka. Przycisnąłem przycisk i czekamy. Czekamy. Beniamin powiedział, że chyba stoimy. Odrzuciliśmy myśl uwiezienia w dziadowskiej windzie i zaczęliśmy grzebać przy panelu kontrolnym. Okazało się, że mamy do czynienia z mission impossible przy tym czujniku, który nie odpowiadał. Ale w końcu się udało. Oparłem zmęczone plecy o lustro, które zaraz okazało się otwierającymi drzwiami, i dzięki nim prawie walnąłem o glebę.
Zostawiliśmy ekwipunek w pokoju, po czym poszliśmy zobaczyć basen, który niestety był w podziemiach. Myśleliśmy, że nas jasna krew zaleje na te schody! Okazało się, że ostatnie wejście na basen jest za godzinę. Ale Benek nie miał kąpielówek. Oczywiście były dostępne na sprzedaż w recepcji basenu, ale mój towarzysz nie mógł ich zaakceptować. Tu tu tu tu po schodach na górę i w drogę do Next’a. Po pół godziny drogi zorientowaliśmy się, że nie zdążymy tak wiec wróciliśmy do hotelu po aparat. Centrum Londynu to jak chodzenie po Leicester wzdłuż i wszerz. Trochę odpoczęliśmy i zmotywowani do walki przez Mateusza Grzesiaka ruszyliśmy po zdjęcia robione nocą. Czekało nas 1.6 mil do London Bridge. Po przejściu Golden Lane zgubiliśmy się na ścieżce przy Barbican Exhibition Hall. Nawigacja nic nie pomagała a my wiedzieni intuicją wreszcie doszliśmy do miejsca docelowego.
Na moście zrobiliśmy zdjęcia i udaliśmy się drogą pod Shard do słynnego Tower of London. Tam minęliśmy ludzi sprzedających cieple orzeszki pachnące kakałem i dzięki pomocy dwóch dziewczyn wreszcie udało się na ostatnim wydechu baterii zrobić sobie zdjęcie razem. Beniamin myślał, że to polki i śmiało atakował je polszczyzna tymczasem, gdy one nic się nie odzywały. Opuściliśmy most i krętą drogą wracaliśmy do hotelu. Wykończeni z odciskami i bólem głowy ominęliśmy szerokim łukiem kapturowca z nożem w rękawie. Omijaliśmy zamknięte sklepy i otwierające się nocne kluby. Nieopodal hotelu udało się kupić jogurt, bułki z serem i Neurofen. Gdy odnaleźliśmy się na mapie wreszcie wróciliśmy na bezpieczny przystanek.
Po posiłku, kąpieli i w lóżkach chwyciłem za Biblie wydania Gedeonów i po angielsku czytaliśmy sobie przeżycia Hioba na pocieszenie.
Na drugi dzień otrzymaliśmy śniadanie bogów olimpijskich, przy którym rozważaliśmy to jak rzadko słyszeliśmy język angielski podczas naszej wycieczki. A także to jak to Polacy uwielbiają na wszystko zarzekać nawiązując do pracy Beniamina w hotelu. Na koniec śniadania usłyszeliśmy słowo dziękuje polskiej kelnerki, która najwyraźniej wzięła sobie treść naszych słów do serca. Na nic nie czekając udaliśmy się w drogę do Hyde Park, aby raz jeszcze go zobaczyć. Po drodze jednak kupiliśmy pamiątki nie zapominając o magnesiku dla naszej kochanej Estery.
Ostatecznie nie mieliśmy zbyt dużo czasu na dalsze zwiedzanie wiec ostatni marsz odbyliśmy do stacji autobusowej, do której dostaliśmy się zupełnie innym wejściem niż wczoraj wyszliśmy. Przedzierać się przez tłumy pilnowaliśmy portfeli i kieszeni. Kupiliśmy piciu i dostaliśmy się na autobus do domu. Wycieczka była wspaniała. Nie do końca najlepiej zorganizowana, ale, dzięki czemu prawdziwie niezapomniana. Będąc pod wrażeniem tego, co zobaczyliśmy i przeżyliśmy rozważaliśmy cel naszej kolejnej podroży. I wcale nie mierzyliśmy nisko, bo lotem prosto do samego Rzymu.